
Carmen…
Rok 2003.Na początku był chaos. Chaos – moich myśli. Te myśli… prześcigały się w swoim powstawaniu, zastępując jedna – drugą… jakby rywalizowały pomiędzy sobą o to, która z nich jest lepsza. Był listopad poprzedniego roku. Stałam przed sztalugą, na której było czyste płótno. Zamknęłam oczy…- wyciągając dłonie do tego płótna. I dłonie zatrzymały się na materiale… lekko przesuwając się po szorstkiej tafli płótna – jakby próbowały znaleźć kontury czegoś, co miało na nim powstać. Wędrowały po materiale, jak byłoby rzeźbą- czerpiąc z niego surowość, czystość, biel…, które odbijały się na mojej twarzy…- wdzierając się w nią. W pewnym momencie, z chaosu wyłoniła się jedna z tych myśli. Wzięłam do ręki pędzel, tubkę farby – w kolorze czerwieni o nazwie – cadmium red. Wycisnęłam dużą ilość tej czerwieni… i okrywałam nią płótno. Wówczas pomyślałam, że nadam temu płótnu – charakter wina. Znakomitego wina. Dwie godziny później – przyprószyłam tą czerwień – czernią, która wbijała się w czystość cadmium red – nadając jej smak i moc… tego wina. Żeby nadać klarowności, doskonałości – temu tłu zatarłam delikatnymi pociągnięciami pędzla – granice – pomiędzy – czernią… a czerwienią. Następnego dnia… – wyłoniła się z tła – twarz kobiety, która z każdym dotknięciem pędzla – umoczonego we wszystkich odcieniach jesieni – stawała się jakby… wyryta na tym płótnie. I pomyślałam wówczas, że będzie to kobieta bardzo silna… ale – jednocześnie słaba, cierpiąca. Piękna – ale wyrafinowana. Kobieta nie mająca w sobie za grosz pokory – dzika, niedostępna, nieujarzmiona – obca – a jednocześnie bliska, znajoma – jak rzeka. Dałam jej kruczo – czarne włosy, długą szyję, twarz pociągłą z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Następnej nocy, podarowałam jej usta – delikatnie wykrzywione w grymasie kaprysu, niezadowolenia, duże brązowe oczy – żeby mogła wyrazić nimi to, co czuje…, brwi – mocno zarysowane, z pomiędzy których – wyłaniała się zmarszczka, nadająca twarzy tej kobiety – dostojność, wyniosłość… Tej samej nocy – nad ranem – podarowałam jej imię – Carmen. Zasnęłam.
Carmen. Carmen … była jak najlepszy tytoń. Tytoń – na który nie każdy może sobie pozwolić. Kiedyś, spróbowałam takiego tytoniu, jego smaku – jak smakuje? Jest inny – wyjątkowy… smakuje jak coś, czego kosztuje się pierwszy raz. Pochłaniałam jego zapach, aromat, dym, smak… Delektowałam się nim – upajałam, rozkoszowałam, syciłam – żeby zapamiętać czym jest. Jak smakuje…

Carmen
Czasami oczami wyobraźni – widziałam ją – Carmen – siedzącą w kawiarence…, pijącą herbatę. Paliła papierosa. Wtedy była jak…najlepsze wino. Wino – nabierające z upływem lat… – cech najszlachetniejszego trunku – jego mocy, czystości, przejrzystości i doskonałości. Im starsze – tym bardziej swoiste, charakterystyczne, harmonijne, wyśmienite – pod względem aromatu, wyglądu, smaku – jedyne. I Carmen – była jak to wino.
Któregoś dnia… wyobraziłam sobie, że podchodzę do niej. Przyglądam się z bliska jej twarzy. Wówczas, zobaczyłam w niej – ostrość. Dostrzegłam zgryźliwość… połączoną z pewnego rodzaju arogancją. Zauważyłam – brak pokory w stosunku do wszystkiego, co otaczało ją. I pomyślałam , że Carmen jest jak esencja najmocniejszej herbaty – gorzka, cierpka… z dużą dozą goryczki. Esencja, którą gdy posłodzisz – zmienia smak, staje się lepsza. Czego brakowało Carmen, że było w niej aż tyle goryczy ?
Następnego dnia – dojrzałam w niej piękno, w które wdzierało się zimno… Zimno – połączone z wyrafinowaniem i odrobiną niedostępności. Jak byłaby posągiem, rzeźbą, zjawiskiem… Tak wtedy wyglądała. Znów zaczęłam myśleć nad tym – co ukrywa się pod maską tego jakże wyrafinowanego piękna. Rzeźby… są przecież kruche, delikatne. Wyglądają tylko na bardzo twarde, niezniszczalne… Wzbudzają w człowieku respekt… – strach połączony z szacunkiem. Rzeźby są zbyt piękne, ale i zbyt zimne, by dotknąć je. By… dotykiem poczuć ich piękno… i chłód. Niewielu ludzi próbuje dotknąć rzeźbę. Niewielu, odważy się zakosztować takiej kobiety – jaką jest – Carmen. Na rzeźby, człowiek patrzy… delektując się ich widokiem…, kunsztem – z jakim stworzyły je ręce artysty. Takim widokiem… – człowiek delektuje się jak… tytoniem i winem.
Pamiętam dzień… – kiedy w mojej wyobraźni – Carmen – szła deszczową ulicą. Krople deszczu spływały po jej twarzy… – rzeźbiąc ją, nadając formę – jak ręce rzeźbiarza – nadają formę… glinie, kamieniowi… Obcasami rytmicznie stukała o chodnik. Dźwięk ten – rozpływał się w deszczu, mieszał się z dymem papierosowym – wydobywającym się z jej ust… i z papierosa… trzymanego w delikatnej dłoni. Tego dnia – była jak źdźbło trawy – delikatna, malownicza, wykwintna… – ale jak bardzo krucha, słaba i ulotna.
Przypominała mi także ziemię. Dlaczego? – Z ziemi… – wyrastają rośliny. Z wnętrza Carmen – wyrastały uczucia, których odbiciem był wyraz jej twarzy. Te dobre – były jak kwiaty. Te złe – stawały się chwastami, których nie można wytępić. Tak jak chwasty – niszczą kwiaty… – tak złe uczucia… niszczyły to, co było w niej dobre.
Z upływem czasu… – stała się jak nadmiar dymu z cygara – dymu, którym delektujesz się, który pochłaniasz… – który obserwujesz – unoszący się w powietrzu, tworzący wijącą się mgłę… – ale po pewnym czasie, ten dym – jest męczący dla całego otoczenia. Zaczyna dusić, gdy zapachu spalonego cygarowego tytoniu – jest za dużo… Wtedy ten dym – piecze w oczy – jak wyrafinowanie Carmen.
Kilka miesięcy później… – wyobraziłam sobie, jak by to było kilka lat później. Zobaczyłam Carmen z jakimś mężczyzną. Siedzieli w kuchni. Na środku kuchni – stał stary, drewniany stół ,który Carmen – przykryła płachtą obrusu w kolorze miłości. Przy stole… – dwa krzesła – jedno dla niego…, to drugie – dla niej. On… palił cygaro. Carmen – siedziała obok niego – skulona, potulna, pokorna, posłuszna… Krucha, wątła, nietrwała, niepewna… Płakała…
Jakiś czas temu, postanowiłam opisać, scharakteryzować Carmen, która powstała w mojej wyobraźni, którą namalowałam na kilku obrazach. Niektóre motywy zaczerpnęłam z opery G. Bizeta „ Carmen”, oraz z filmu Carlosa Saury „Carmen”, które zawsze fascynowały mnie i dzięki którym mogłam wyobrazić sobie „ moją” Carmen. Napisałam więc wiersze, będące pewnego rodzaju opisem obrazów, namalowanych przeze mnie – opisem Carmen. Oto one:
18 Sierpnia 2003 roku.

Carmen
Carmen.
Carmen, kobieta niepokorna…
Otulona, jak męską dłonią…
Kołnierzem z lisa..
Carmen, patrząca z pogardą.
Wyrafinowaniem.
Strachem.
Na zewnątrz zimna…
Niedostępna.
Zbyt piękna…
By dotknąć ją…
Spróbować.
By się nią delektować.
Od wewnątrz – zagubiona.
Nieśmiała.
Kochająca…
Matka, żona…
Twoja kochanka.
Spragniona…
Spokoju.
Ciepła.
Wczoraj płakała…
Ty…
ty… nie widziałeś tego…
Bałeś się na nią spojrzeć.
Patrzeć.
Dotknąć .
Zauważyć.
A ona…
Carmen,
tak bardzo Cię potrzebowała…
Pomimo…
że jest silna.
cdn…
pt, Maj 7, 2010
Aktualności, Obrazy